zmarnowane lata...

Wmówiono mi kiedyś, że pracownik uniwersytecki ze mnie jak z koziej dupy trąbka. Że studenci się skarżą, że się spóźniam, wychodzę wcześniej, nie realizuję założonego materiału, w ogóle nic nie realizuję i jestem pracowniczym i naukowym zerem. Przeżyłam to strasznie, runęła moja wizja na życie. I w tym przeżyciu nawet nie usiłowałam się bronić. Słowa - masz o sobie zbyt dobre mniemanie i zafałszowany obraz siebie wyryły mi się głęboko w pamięć i serce. Aż tu po dziesięciu latach spotykam moją byłą studentkę i tak od słowa do słowa w luźnej rozmowie wyszło na jaw, że oni bardzo cenili moje zajęcia. Bo można było popracować, wypowiedzieć się, mieć własne zdanie i to na dodatek w bardzo sympatycznej atmosferze. I przypomniało mi się, jak od zaocznych studentów dostałam "książkę" z wysokoprocentową wkładką za okazane im serce i wiedzę. Jak inni mówili, że fajnie mieć ze mną zajęcia w całym tym tłumie ważniackich osób, na zajęcia których trzeba łykać walerianę, żeby je w ogóle przetrwać.
Niby dobre słowa, ale obudziły we mnie zdeptane i upchane gdzieś uczucia. I przyszła refleksja, że bardzo łatwo można człowieka zniszczyć. I że jeśli zajmuje sie wysokie stanowisko i jest sie guru przyszłych naukowców, to trzeba być jeszcze do tego człowiekiem.
Reasumując - dobrze się stało, że odeszłam, bo wiem, że ten świat nie dla mnie, nie umiem się pchać z łokciami, tam gdzie mnie nie chcą, nie mam nosorożcowej skóry i oślego uporu. Tak, nie zostanę profesorem, jak to sobie wymarzyłam, jestem tylko nauczycielką w gimnazjum (zmarnowałam swój potencjał, jak to powiedział mój kolega). Ale jestem doceniona i lubiana (no, może nie przez wszystkich, ale wiadomo, wszystkim nikt nie dogodzi), chętnie ide do pracy i nauczam przedmiotu, który lubię. Tylko nie rozumiem, dlaczego płaczę w poduszkę od tamtej piątkowej rozmowy...

Komentarze

  1. Nosorożcowa skóra i ośli upór. No tak...Naprawdę Cię rozumiem. Nieraz trzeba mieć tumiwisizm inaczej Cię zdeptają. Właśnie dlatego m.inn. zrezygnowałam z pracy. Nienawidziłam tego rycia i kopania. To się teraz ładnie nazywa - mobbing. Wcale się nie dziwię, że jest Ci przykro...

    OdpowiedzUsuń
  2. ...pewnego razu, będąc studentką stołecznego uniwersytetu, na przystanku autobusowym spotkałam znienacka Elizę. Eliza w mieście, w którym chodziłam do szkoły średniej, była gwiazdą, każdy ją tam znał, śpiewała jak anioł, śliczna jak marzenie, wszystkie akademie, wszystkie uroczystości nie mogły się bez niej obyć. Na tamte czasy wizytówka miasta. Teraz - taka jakaś zagubiona, smutna. Zawsze mnie rajcowało, kiedy natykałam się na kogoś, kto wyglądał na bardziej zagubionego i smutnego ode mnie, odważyłam się więc podejść i zagadać. Do onieśmielającej kiedyś gwiazdy.
    Eliza powiedziała, że to był dla niej okropny czas, to lansowanie jej na siłę, ze teraz nareszcie robi to, co lubi, czyli uczy się śpiewać u swojej mistrzyni (nazwisko mistrzyni nic mi nie mówiło), że powoli staje na nogi. I że z kolei to ona zazdrościła mi, bo robiłam fajne rzeczy: udzielałam się w lokalnej rozgłośni, organizowałam, działałam, brałam udział.
    Myślałam, ze mnie z kimś pomyliła, ale nie. Zresztą rzeczywiście działałam, organizowałam, udzielałam się.
    Morał z tego żaden. Można powiedzieć, ze wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma, albo, że nigdy nie wiadomo, co było, gdyby. Albo, ze zawsze jest czego żałować, albo, ze nie warto...

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

coraz bliżej święta...

Prawda czasu i prawda...