Bo poliglotą trzeba sie urodzić....

Gdańsk, piękne miejsce, muzea, woda, urocze uliczki. Można odbyć na ten przykład rejs galeonem na Westerplatte i z powrotem. A na tym galeonie poznać Kostarykańczyka, z którym ma się ochotę troszkę pogawędzić. Gdyby nie jeden szkopuł - brak znajomości języków. Początkowo mój mąż był nieco wycofany. Na pytanie czy to miasto widziane za rufą statku, to Gdynia, mój mąż tajemniczo odpowiedział "maybe".  Jednak po wzajemnych uprzejmościach w stylu "nice to meet you" i tym podobnych mąż za pomocą łamanego języka mowo-ręczno-nożnego opowiedział, jak w to w  czasie Two World War (!) żołnierze na Westerplatte seven days fight with german people. Na co Kostarykańczyk tylko pokiwał głową. Mój mąż niezrażony zapragnął wyjaśnić,co sie stało na poczcie gdańskiej, więc poleciał już płynnie, Post office in Gdańsk, all poeople von german soldiers bang, bang (tu wymowny gest ręką) killed. Miły pan z Kostaryki słuchał jak świnia grzmotu. Nagle wydał z siebie pełne nienawiści "motherfuckers". Na co mój mąż śpiesznie ją zapewniać, że my nie mamy żalu do Niemców, że we love german people, they leave much money in Poland. Reszta rozmowy przebiegała w podobnym tonie, miły pan z Kostaryki jeszcze próbował obrzydzić nam Rosjan. Ale mój mąż z uśmiechem odparł, że no, no, we love all poeople. Dzięki Bogu podeszła żona Kostarykańczyka, wymieniliśmy uprzejmości, oni pogłaskali po głowie synuchę i rejs dobiegł końca. Już na brzegu mój mąż dumny jak paw stwierdził: "I pomyśleć, że kiedyś wstydziłem sie mówić w obcym języku". Taa, ciekawe dlaczego...

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Prawda czasu i prawda...

dietowo

Rozstania i powroty....